niedziela, 20 maja 2012

Kiedy listwy stają się łańcuchem a śrubokręt trafia w oko


Piszę z małym poślizgiem… No dobrze, wcale nie małym, bo tygodniowym, ale wcześniej okoliczności życiowe całkiem na to nie pozwalały. I mogłabym w sumie pominąć pewne fakty, ale, żeby zachować ciągłość wydarzeń i uniknąć dziur w życiu galerii, cofniemy się nieco w czasie.

Był piątek 12-ego. Słoneczko przygrzewało dość mocno. Przygotowania do nowej ekspozycji w toku. Na jutro wszystko ma być gotowe, ma się rozumieć. I ma się rozumieć, jeszcze nie jest. Prace w aluramach powinny być przymocowane do specjalnych linek, linki do listew, a listwy do ścian. No właśnie. Listwy. Skąd je wziąć i nie zbankrutować. Okazało się, że to wyzwanie jest większe niż początkowo myśleliśmy. Zjeździliśmy wszystkie sklepy budowlane i techniczne. Udało nam się ustalić, że albo za drogo, albo brakuje wystarczającej ilości materiałów, albo takowych nie ma wcale. No to kłopot mamy chyba. Ale my na kłopoty mamy też swoich ludzi. Maciek, nasz administrator strony projektu i wychowawca, zawsze niezawodny i niezmordowany, również i tym razem nas nie zawiódł. Maciek błąkał się razem z nami po sklepach trochę zniecierpliwiony aczkolwiek dzielny. Nawet kiedy okazało się, że wybór listew porównywalny był z maratonem po butikach z ciuchami, nie powiedział ani słowa. Stanął sobie spokojnie Maciek przy jednym z regałów, gmerał na półkach gmerał i nagle przemówił: „Dziewczyny, a może zamiast listew łańcuch powiesimy?”. Pochlebiamy sobie, że skoro nieznajomi zwracają się do nas per „dziewczyny”, to nie jesteśmy jeszcze takie stare… I tu powinnam westchnąć, bo przecież Maciek nie jest nieznajomym, więc pewnie po prostu próbował być miły. No mniejsza z tym. „Dziewczynom” zaświeciły się oczy. Genialne! Łańcuch bezbłędnie wkomponuje się w nasze industrialne, surowe wnętrze, a aluramy będzie można powiesić w dowolnym miejscu. No to do roboty. Maciek chciał się wyspać tej nocy, ale już wtedy wiedział, że będzie to raczej niemożliwe. Ktoś musi ten łańcuch przymocować...

Jakby tego było mało, nasza młodzież zdecydowała, że w życiu ich ważniejsze są obecnie sprawy niż ustalony dyżur w galerii. Daria i Dominika P. nie zjawiły się wcale, natomiast Sebastian przyjechał, ale tuż przed samym zamknięciem. Uroczo i można powiedzieć kameralnie. Zostałam praktycznie sama, bo Maciek miał przyjechać dopiero wieczorem z młotkiem i wiertarką, a Sebastian prawie natychmiast po przekroczeniu progu galerii niefortunnie wsadził sobie śrubokręt do oka przy skręcaniu aluram i chwilowo był nieczynny. Popatrzyłam na ten cały bałagan i przypomniałam sobie czas składania projektu na uruchomienie galerii. Nikt z nas nawet w najśmielszych oczekiwaniach nie przewidywał jak to się wszystko potoczy.

Decyzja o pisaniu projektu zapadła późno i bardzo spontanicznie. Tak najogólniej mówiąc różne pomysły nam się kołatały, aby wreszcie jakoś zaktywizować naszą młodzież, ale jakoś tak nie do końca mieliśmy doprecyzowane koncepcje. Niby wiedziałyśmy, że jest ogłoszony konkurs na projekty ponadnarodowe, niby miałyśmy świadomość, że można otrzymać duże wsparcie finansowe, ale po trzech odrzuconych projektach z rzędu średnio chciało nam się znowu, jak to mówią, „spalać”. Do zamknięcia konkursu pozostało, ni mniej ni więcej, tylko 7 dni. I o ile dobrze pamiętam, to był chyba mój pomysł. Taki nagły nieskoordynowany impuls. Chwyciłam za telefon, wykręciłam numer i, wbrew pierwszemu przykazaniu wnioskodawcy: „Pod żadnym pozorem nie twórz projektu na ostatnią chwilę”, powiedziałam: „Piszemy”. A ponieważ pracuję z ludźmi, którzy mają nieco ograniczone poczucie rzeczywistości w kontekście przeszkód, nikt nie zaprotestował. Nawet nasz partner z Holandii zgodził się bez wahania. 

Krytycznymi okazały się natomiast 3 ostatnie dni, w czasie których nie udało nam się za bardzo wyspać, najeść, a nawet, i tu nie ma się czym chwalić, zmienić ubrań. A była to zima. Czas mrozów i śniegów. Czas awarii na drogach, wielogodzinnych korków i opóźnień. Umówiłyśmy się z Nadiną, najlepszym doradcą z zakresu pisania wniosków do EFS jakiego znam, że sprawdzi nam ostateczną wersję wieczorem przed terminem składania wniosków. W drodze do Nadiny utknęłyśmy chyba na zawsze pomiędzy ul. Kilińskiego a Śmigłego-Rydza.  Wniosek, rzecz jasna, jeszcze nie był wtedy gotowy. Siedziałam z laptopem na kolanach i wygładzałam część merytoryczną. Dominika Ż. natomiast siedziała za kółkiem i mamrotała pod nosem słowa, których nie będę przytaczać. Potem było już tylko gorzej. Ponieważ dotarłyśmy jak można się domyślać dość późno, zostałyśmy u Nadiny na noc. Około godz. 4 nad ranem zawiesił się generator wniosków i wcięło nam cały budżet. Całe 4 godziny pracy zniknęło jak kamfora. I w zasadzie powinnyśmy wtedy potraktować to jako znak od „siły wyższej”, podziękować sobie za współpracę i pójść spać. W każdym bądź razie, normalny człowiek na naszym miejscu tak właśnie by zrobił… My tak nie zrobiłyśmy. Postanowiłyśmy przespać się 2 godziny w celu pozornej regeneracji organizmu i rano zacząć wszystko od nowa.

Kurcze, jakie my byłyśmy wtedy zdeterminowane. Jechałyśmy z tym wnioskiem na ostatnią chwilę przez zaśnieżone, prawie nieprzejezdne miasto. Ja podpisywałam jeszcze płyty CD markerem i przystawiałam pieczątki. Dominika Ż. (mam nadzieję, że nikt z drogówki tego nie przeczyta), jedną rękę trzymała na kierownicy a drugą wykręcała numer do Meli (Prezesa), żeby wyciągnąć ją z konferencji dla złożenia swego cennego podpisu pod wnioskiem. Wreszcie wszystko było gotowe, wnioski podpisane, załączniki potwierdzone za zgodność, koperty opisane i zaklejone. Zostało 25 min. do zamknięcia naboru, ale spokojnie, to przecież nie jest daleko… No, nie jest. Ale jak samochód utknie w zaspie na parkingu, to nawet 2 km robią różnicę. Nie mogłyśmy ruszyć nawet na centymetr. Usuwanie śniegu spod kół nie miało sensu, było go za dużo. A wokół nikogo, nie licząc starszej pani z laską i matki z dwójką dzieci, ale mimo determinacji zdrowy rozsądek nie pozwolił nam rozważyć ich kandydatury jako potencjalnych wypychaczy. Patrzyłyśmy na siebie niedowierzając, że właśnie tak ma się to wszystko skończyć. I słowo daję, jeszcze chwila i zaczęłabym płakać, kiedy nagle pojawili się oni. Zza rogu wyszła grupa robotników. Było ich ośmiu, w roboczych ubraniach, z narzędziami, każdy wielki jak dąb. Nie wiem, czy kojarzycie taką scenę z filmu „Armagedon”, kiedy Bruse Willis i reszta jego niezrównoważonych kolegów wyruszają w kosmos ocalić ziemię i wysadzić pędzący w jej kierunku meteor? Idą w tej scenie całą grupą w pomarańczowych uniformach, poważni, skupieni, gotowi na wszystko, poruszają się w zwolnionym tempie, widać, że nic ich nie powstrzyma. Tak mniej więcej wyglądali nasi robotnicy wyłaniając się zza rogu. I jak typowi bohaterowie, choć nieco znudzeni ratowaniem świata, podjęli się kolejnego wyzwania. Spokojnie do tej akcji wystarczyło by dwóch, bo Ford Fiesta to żadna tam znowu ciężarówka, ale do pomocy rzucili się wszyscy. I zostałabym w tym uwielbieniu dla nich do końca życia pewnie, gdyby nie komentarz naszych wybawców na samym końcu, w odpowiedzi na szczere i radosne podziękowania. Panowie wyszczerzyli się w uśmiechach a jeden z nich, najbardziej zadowolony z siebie, powiedział z dwuznacznym błyskiem w oku: „Nie ma za co, takie ładne panie, to my zawsze możemy popchnąć”… No cóż, prawdziwi bohaterowie nie istnieją. Ale i tak dzięki chłopaki!

W rezultacie dotarłyśmy do WUP-u za 2 min. do zamknięcia naboru. Po raz pierwszy wyskakiwałam z samochodu, który się nie zatrzymał. A Dominika Ż. po raz pierwszy jechała z otwartymi drzwiami. Ale udało się i nikt nie ucierpiał… No, chyba, że moralnie, bo śpiesząc się na ostatnią chwilę biegłam z wnioskiem nie w tą stronę. Ale jakiś poczciwy pan zlitował się i zawrócił mnie w porę. Do dziś nie wiem jakim cudem to się udało. Ale udało się i jesteśmy w punkcie w jakim jesteśmy, i musimy sobie poradzić. 

Maciek przyjechał około 20-ej, pół godziny później zjawił się Krystian. Sebastian pomimo kontuzji oka starał się pomagać, choć ostatecznie skończył z torebką parzonej herbaty na powiece. Ale łańcuch, oczywiście, zgodnie z planem, zawisnął :)

L.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz