niedziela, 7 października 2012

Kwestia czasu


Mam poczucie, że powinnam się jakoś usprawiedliwić. Minęło ponad półtora miesiąca od ostatniego wpisu. Zupełnie zaniedbałam ten wirtualny fragment istnienia. Od tamtej pory nie pojawiło się nic… jakby się czas zatrzymał. Ale przecież wiadomo, że się nie zatrzymał, bo to niemożliwe. Nie zapadliśmy również w letarg, nie zniknęliśmy, nie przenieśliśmy się w inny wymiar, ani nie wyprowadziliśmy się. Ciągle jesteśmy, z tymi samymi marzeniami i, niestety, słabościami też. Nie zmienia to jednak faktu, że w naszej blogowej linii czasu jest dziura i zastanawiam się teraz, co z nią zrobić?…

Mogę pokrótce streścić co działo się u nas przez poprzednie tygodnie, mogę się tłumaczyć urlopem, nawałem pracy, chandrą, mogę też zignorować te wydarzenia i po prostu napisać o teraźniejszości. Blog jest na tyle fajnym miejscem, że można pisać o czym się chce i kiedy się chce, i nie trzeba z niczego się tłumaczyć. Umówmy się zatem, że to, co się wydarzyło w okresie blogowego milczenia było naszą prywatną sprawą, a bardzo osobistych spraw nie dyskutuje się na forum.

Dzisiaj ostatni wernisaż, otwierający ostatnią regularną wystawę. Zmęczenie materiału jest duże u wszystkich. Czas podliczyć wysiłki i rezultaty. Bilans nie przedstawia się dobrze. Wczoraj, na przykład, przygotowywałyśmy prace do wystawy. Na terenie Galerii byłyśmy w piątkę: ja, Ania, Ania Gościniak (artystka) i dwie wolontariuszki-praktykantki, które z projektem i Galerią mają niewiele wspólnego. Aż ciśnie się na usta, żeby zapytać, gdzież podziała się nasza młodzież, przyszłość naszego świata? Ano, pewnie snuje się po ośrodku, ogląda telewizję, lub spija gdzieś piwko w parku. I nie napawa to optymizmem w kontekście niewielu lub można powiedzieć nawet zupełnego braku alternatyw na kontynuowanie działań galeryjnych. Wieczorem prace były przygotowane do powieszenia i ustawione w odpowiednich miejscach. Mela przywiozła drabinę. Autorka prac nieśmiało zapytała czy może liczyć jutro na pomoc jakiegoś dużego chłopa, bo z całym szacunkiem do obecnych na miejscu kobiet, ale aktywny udział dwóch lub trzech postawnych panów znacznie ułatwiłby sprawę. W zasadzie to spróbować można. Poprosiłam Anię, żeby zadzwoniła, bo ja ostatnio z naszą młodzieżą w najlepszych relacjach nie jestem, a zwłaszcza z tymi, których chciałam zwerbować do pomocy. Ania zadziałała błyskawicznie. Marek i Sebastian obiecali, że przyjdą. Obydwaj zgodzili się z niechęcią, oczywiście. Ale zgodzili się i można było mieć pewność, że skoro obiecali, to na pewno się zjawią. Przez ułamek sekundy ta pewność dawała mi spokój i satysfakcję. Ale ułamek sekundy to bardzo krótko, i ten ułamek już przeminął.

Chyba weszliśmy w tzw. „fazę rozstaniową” i każdy radzi sobie z tym jak potrafi. Na wernisażu mieliśmy komplet - nie tylko gości.  Nasi młodzi zjawili się prawie punktualnie, prawie natychmiast i solidnie wzięli się do roboty, przy czym marudzili tylko odrobinę. Ola w międzyczasie bąknęła coś, że szkoda, że Galerię trzeba będzie zamknąć, bo w sumie to przyzwyczaiła się już a w ośrodku i tak nie ma co robić. Impreza przebiegła bez zastrzeżeń. Autorka na pierwszy rzut oka zadowolona, choć z początku lekko stremowana. Wydarzenie jak każde, ze standardowym scenariuszem, bez zbędnych fajerwerków, tyle, że ostatnie.

Zapraszam zatem wszystkich do oglądania ostatniej regularnej wystawy w Galerii Alternatywnej “Obudź jutro”, którą za chwilę na czas jakiś będzie trzeba uśpić. „Połączenia międzymiastowe” Anny Gościniak są dostępne do 26 października 2012r. Bawcie się dobrze.

L.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Lato w Galerii


Abstrahując od tego co nas kusi, wyprowadzając na wyżyny lub na manowce życia, czasem skupiamy się na drobiazgach. Limit prób i błędów już nam się wyczerpał, ale też pewniej czujemy się w swoich działaniach i coraz mniej potrzebujemy zrozumienia dla ewentualnych niepowodzeń. To szalenie miłe uczucie wiedzieć czego się chce i mieć doprecyzowany cel.  Stanie na rozdrożu w gęstym lesie, kiedy wokół dzika zwierzyna i stado szerszeni, choć może być emocjonujące, wzbudza zazwyczaj niepokój. Takie chwile fajnie się wspomina, ale niekoniecznie fajnie się w nich trwa. Nie chcę zapeszyć, ale wygląda na to, że ten czas mamy już szczęśliwie za sobą. Lato w pełni.

Na ostatnim wernisażu „Grafiki” Piotra Skowrona ludzi przyszło co nie miara. Ledwo nam się w Galerii zmieścili. I tym razem „wszyscy znajomi i przyjaciele królika” (w naszym przypadku „szczurka”) stanowili tylko niewielka tego tłumu część. Co oznacza bez wątpienia, że fanów mamy coraz więcej i coraz więcej nowych osób o nas wie. Jako mówca otwierający na wernisażu debiutował Damian (tak, ten sam „prawie niezawodny”) jako, że Daria wypoczywała daleko i czynić honorów nie mogła. I jak to mówią, „pierwsze koty za płoty”, chłopak się sprawdził i jako prezentera można śmiało go wykorzystać przy okazji imprez wszelakich. Pewnie on sam do wystawienia na ekspozycję nie za bardzo się pali, ale cóż, los tak chciał. Brzemię pożądanych umiejętności, choć ciężkie, dźwigać, niestety, trzeba.

Druga grupa stażystów już od tygodnia bawi u naszego Partnera w Holandii ucząc się i pracując w tamtejszej galerii. Z doniesień facebook’owych oraz przekazanych za pomocą  skype’a wiem, że jak na razie radzą sobie dobrze. Zdjęcia na profilu Galeria Obudź Jutro mówią same za siebie. Nasi zapamiętale malują, konstruują, prowadzą gospodarstwo domowe i relaksują się popołudniami na plaży lub jeżdżąc na rowerze. Niby nic takiego, ale czas mają wypełniony po brzegi i to nas przeogromnie cieszy. Mamy nadzieję, że przywiozą ze sobą dużo energii i nowe ciekawe pomysły, które w sposób twórczy uwzględnimy w działaniach na naszym skromnym rodzimym galeryjnym poletku.

My, starzy, natomiast, trzymamy się bardziej przyziemnych i doczesnych spraw. A mianowicie kombinujemy jak tu przetrwać. Wkrótce dowiemy się na ile efektywne i produktywne były te nasze wysiłki. Niech moc będzie z nami ;)

L.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Lista pokus


Po ostatnich wpisach niektórym powinno nasunąć się pytanie: skoro nie ma młodych, a konkretniej, skoro jest ich tak niewielu i do tego kapryśnych, to kto w takim razie zasuwa w galerii? Zasuwa i to niezwykłą mocą, bo wszystko chodzi jak w zegarku. Wszystkie otwarcia, wernisaże i finisaże odbywają się zgodnie z planem, poprzedzone są odpowiednią serią niezbędnych działań towarzyszących z zakresu promocji i techniczno-logistycznej obróbki. Zarówno artyści jak i goście galerii są zadowoleni ze współpracy, którą najczęściej określają jako miłą i profesjonalną. Odpowiedź na to pytanie jest tylko jedna, prosta i precyzyjna: to Ania – nasz super menager galerii. 

Anię trudno jest opisać w kilku zdaniach, dlatego nawet nie będę się tego podejmować. Powiem tylko, że Ania jest jedyną osobą z całego zespołu, która ani razu od początku tego szalonego przedsięwzięcia nie powiedziała: „Mam dość, wychodzę, bawcie się dalej beze mnie”. Przynajmniej nie zrobiła tego głośno, ani nie dała do zrozumienia przekazem niewerbalnym. A w zaistniałej niejednej kryzysowej sytuacji zdecydowanie były powody, aby tak uczynić. Daleko mi jeszcze do takiej równowagi i stabilności. Ale z czasem – kto wie?...

„Wyjść i więcej nie wracać” to nie jedyne, co mamy ochotę czasami zrobić. I bywa, że robimy to, tzn. tylko tą pierwszą część. Zawsze potem wracamy z jakąś dziwną nową energią, jakby w innym wcieleniu.  W literaturze bardzo podobny proces nazywany jest metamorfozą głównego bohatera. No może nie do końca jest to trafne porównanie, bo to nie tak, że najpierw byłyśmy złe a potem stałyśmy się dobre ani na odwrót, tylko przechodzi się jak gdyby kolejne poziomy wtajemniczenia. Za Chiny Ludowe nie  przejdziesz kolejnego poziomu, dopóki czegoś nie zrozumiesz. I jak już zrozumiesz, to wracasz do początku poziomu i zaczynasz wszystko od nowa. Ubaw po pachy. To chyba wrodzony system odpornościowy, który przeciwstawia się m.in. rutynie i występuje w sposób nagminny wśród osób pokroju „marzycieli, naiwniaków oraz innych świrów”. Tezę powyższą podtrzymuje fakt, że nie zauważyłam nigdy u swoich koleżanek stałych wydeptanych ścieżek, którymi podążają każdorazowo w sposób przewidywalny… co jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że, po pierwsze, lubią komplikować sobie życie, a po drugie, że do celu bardzo często prowadzi wiele rozwiązań, choć równie dobrze może prowadzić tylko jedno rozwiązanie. Trzeba mieć odwagę pomylić się 100 tysięcy razy zanim znajdzie się właściwą odpowiedź. Albo mieć odwagę pomylić się chociaż raz.  A należy pamiętać, że największa pokusa bohaterów tej historii (mam tu na myśli wspomniane wyżej niestrudzone oraz też trochę siebie) to, mimo wszystko, chęć bycia nieomylnym. I pozostaje tylko sobie wyobrażać jak straszne rzeczy mogą się dziać, kiedy ktoś się jednak pomyli…

Każdy z nas musi walczyć ze swoimi demonami a lista pokus jest długa. Lista pokus, w zasadzie, nigdy się nie kończy. Każdy ma inne, swoje indywidualne pokusy. Zarówno my, jak i nasza młodzież. I  tak naprawdę trudno jednoznacznie stwierdzić od czego to zależy. Nasze pokusy występują w najróżniejszych formach i miejscach. Są czasem nieprzewidywalne i nieoczekiwane. I niesamowicie trudno im się oprzeć… Oto niektóre z nich:

Pokusa 1.: „Zamiast na Piotrkowską 138/140 pojechać na Widzew…”

Pokusa 2.: „Cosmopolitan”

Pokusa 3.: „Być jak Don Juan de Marco”

Pokusa 4.: „Zrobić ze wszystkiego absurd”

Pokusa 5.: „Robić tylko to, co nie jest trudne”

Pokusa 6.: „Położyć się”

Pokusa 7.: „Nie próbować”

Pokusa 8.: „Zaangażować się, tylko… co powiedzą inni???”

Pokusa 9.: „Odpuścić…”

I jak tu żyć, spełniać oczekiwania (swoje i innych), podejmować próby… kiedy wokół tyle rzeczy wodzi nas na pokuszenie i może dostarczyć nam zdecydowanie więcej przyjemności niż trud realizacji obowiązków, dotrzymywania słowa, oczekiwania, troski o innych? Gdybym miała dzisiaj odpowiedzieć jednym zdaniem na powyższe pytanie, to powiedziałabym, że nie mam zielonego pojęcia i raczej nie przejęłabym się faktem, jeśli ktoś miałby mi to za złe. Ale prawda jest taka, że chciałabym tak po prostu wiedzieć i zaryzykuję stwierdzeniem, że oni też chcieliby wiedzieć. 

Gdyby ktoś przypadkiem miał już jakieś przemyślenia na ten temat, to zapraszam. Mogą okazać się dla nas bezcenne ;)

L.

piątek, 13 lipca 2012

Wywiad z Radosławem Kelerem


Radosław Keler – młody artysta rzeźbiarz z Wrocławia. Odwiedził naszą Galerię 9 lipca 2012 r. i wystawił swoje prace. Przyszło do nas wielu ludzi. Byli zaintrygowani jego rzeźbami. Przed wystawą zadałam mu kilka pytań:

Daria: Jak Pan się czuje przed wystawą?

Radek: Nad wyraz dobrze. Udało mi się ze wszystkim zdążyć i jestem naprawdę zadowolony.

Daria: A skąd pomysł, żeby wystawić się u nas w galerii? Akurat w Łodzi ?

Radek: Że z tym miastem jestem związany - to może za mocne słowo, ale moja przyjaciółka tutaj mieszka i bardzo często bywam w Łodzi, wiec zaproponowała mi wystawienie się właśnie tutaj. To właśnie dzięki niej tu jestem.

Daria: A może Pan opowiedzieć o czym jest dzisiejsza wystawa? Dlaczego akurat te prace Pan wybrał? 

Radek: Tutaj według klucza jakim się posługiwałem wybrałem rzeźby kamienne, ponieważ jest to mój podstawowy materiał, podstawowa technika, jakiej używam. A prace? Są to prace najlepsze ze względów technicznych. Zdecydowałem się na pokazanie rzeźb w kamieniu i marmurze. 

Daria: Na Pana stronie można tez zobaczyć różne prace wykonane różną technika. Może mogły Pan coś o nich więcej opowiedzieć? 

Radek: Ta inna technika wynika z innego procesu twórczego. Najpierw modelujemy, zazwyczaj w ginie czy plastelinie, potem odlewamy to w gipsie. I teraz można z kolei te modele utrwalać już w brązie albo właśnie przekuwać w kamień. Są takie etapy projektowe, które możne też zobaczyć na stronie internetowej, są utrwalone zazwyczaj w gipsie, ewentualnie spatynowane, żeby wyglądały na brąz.  

Daria: A która jest Panu najbliższa?

Radek: Zdecydowanie prace w kamieniu. Specjalizuje się w kamieniu, szczególnie w marmurach.

Daria: Pewnie słyszał Pan o naszym projekcie? Nie miał Pan obaw związanych z przyjazdem tutaj i wystawieniem swoich prac?

Radek: Nie, a to dlatego, że… jakby to powiedzieć, jestem osobą, która działa w środowisku artystycznym. Jestem bardzo związany z Wrocławiem, jak również z Akademią Sztuk Pięknych i mam tą świadomość, że można się wystawiać w różnych miejscach i przede wszystkim warto wychodzić do ludzi, nie zamykać się w starych gmachach. Artyści powinni właśnie szukać takich miejsc, gdzie ludzie będą chętnie przychodzić, a nie obawiać się ich, czy uciekać.

Daria: Skąd Pan czerpie pomysły na swoje dzieła, prace? Coś Pana inspiruje? Ktoś lub coś?

Radek:  Inspiruję się naturą, aktem, rzeźbą klasyczną, XIX – wieczną, czyli świetnie opracowaną anatomicznie i warsztatowo. Powiedzmy, jest to akademicki kunszt, solidne rzemiosło.

Daria: Czy jest cos o czym Pan marzy, a jeszcze nie udało się tego zrealizować?

Radek: Chciałbym się wybrać do Carrary, która jest mekką rzeźbiarzy pracujących w kamieniu. Są to kamieniołomy, gdzie już starożytni i Michał Anioł wydobywali materiały do swoich dzieł. Chciałbym to zobaczyć na własne oczy.

Daria: A ma Pan może jakieś motto życiowe? Coś czym kieruje się Pan idąc przez życie?

Radek: Motto życiowe? Hm.. staram się po prostu  dawać z siebie wszystko. Jestem perfekcjonistą i chcę wszystko co robię, robić najlepiej. Dojść do jakiegoś mistrzostwa.

Daria: Rozumiem. Zatem życzę powodzenia na dzisiejszej wystawie i dziękuję za rozmowę. 

Radek: Dziękuję.
Daria

poniedziałek, 9 lipca 2012

Rzeźba po raz pierwszy

W bardzo okrojonym składzie, zwłaszcza jeśli chodzi o naszych młodych, otwieraliśmy wernisaż Radosława Kelera w piątek. Wakacje są zdecydowanym wrogiem planowania, precyzji i współtworzenia. Tak jak przypuszczaliśmy dyżurów w galerii z różnych względów nie ma kim obstawić. Pierwsza czteroosobowa grupa pionierów-stażystów wyruszyła 2 lipca w składzie: Ola, Sylwia, Krystian i Marek oraz opiekunka stażu p. Ola na czterotygodniowy podbój Holandii i pozostaje w zasięgu łączy jedynie internetowych, a ci pochodzący z poza granic Łodzi, pojechali, nie oglądając się za siebie, do długo wytęsknionych domów. Na posterunku zaś pozostał niezmiennie i prawie zawsze niezawodny Damian, wspierany od czasu do czasu, w zależności od nastroju przez Darię, Klaudię i Kasię. No, to tyle jeśli chodzi o naszą grupę projektową. Reszta w wakacje ma po prostu wakacje.

Radosław Keler przywiózł ze sobą z Wrocławia 4 pokaźne rzeźby z kruszców różnych. Rzeźby z trudem ze względu na wagę i gabaryty zostały wtargane na teren galerii. O mały włos nie straciliśmy jednej. Jak to ktoś trafnie zauważył w trakcie przygotowań, ilościowo to my nie mamy czym szastać, więc lepiej z tą sztuką ostrożnie. Mowa otwierająca wernisaż przypadła tradycyjnie w udziale Darii, która pomimo tremy dość dobrze sobie w sytuacjach publicznych radzi. Dodatkowo, na czwartkowym dyżurze podczas przygotowania przemowy, ku niezadowoleniu Darii, dyskusja potoczyła się w kierunku ambitnym i twórczym, a dokładniej rzecz nazywając dziennikarskim. W rezultacie bardzo produktywnej burzy mózgów stworzyłyśmy serię pytań wnikliwych do naszego artysty rzeźbiarza tworząc schemat wywiadu, który Daria przeprowadziła osobiście, co stwierdzam z nieukrywaną dumą, w bardzo profesjonalny sposób w dniu wernisażu. Jak tylko uda się sterroryzować Darię w te upalne lipcowe dni na tyle, aby zajęła się opracowaniem materiału, opublikuję wywiad w kolejnym wpisie.

Gości na wernisażu zebrało się jak zwykle tłumnie, bo zarówno zespół projektu jak i nasi młodzi dbają bardzo, aby zaproszenie dotarło do wszystkich ważnych dla nas osób i instytucji. Atmosfera krótko mówiąc przyjemna, uroczysta i życzliwa. Szkoda tylko, że media tym razem nas nie odwiedziły, ale damy im szansę  przy kolejnej wystawie. Klaudia dzielnie obstawiała stoisko z napojami i zimnymi przekąskami, Daria wprawnie przeprowadziła otwarcie wernisażu, tylko prawie niezawodny Damian co chwila zerkał na zegarek, bo jego życie wakacyjne zostało przez obowiązki galeryjne znacząco zaburzone. Ale ponieważ prawie niezawodny Damian prawie nigdy nie zawodzi, został z nami do końca i pomógł zamknąć wydarzenie.

Bardzo się cieszę, że kolejny wernisaż przebiegł bez zakłóceń i na odpowiednim poziomie. Cieszę się, że Ci, którzy zostali, spisali się bez zarzutu i cieszę się, że nasza młodzież ciągle jeszcze odbiera ode mnie telefony ;)

L.









poniedziałek, 2 lipca 2012

Między słowami


Kiedy jestem w galerii ja i tylko ja, słyszę ciszę… przerywaną od czasu do czasu brzmieniem klasycznych hard rockowych kawałków dobiegających z klubów muzycznych znajdujących się na niższych piętrach. Instalacja dźwiękowa Alicji Rynkiewicz wymaga odpowiedniego nastroju. Okna są więc zasłonięte i w pomieszczeniu panuje przyjemny półmrok sprzyjający refleksji. Jak wiadomo, to dość długi i skomplikowany proces, nie do końca zrozumiały, bo częściowo przebiegający na poziomie nieświadomym. Zwłaszcza u osób, które, tak jak ja, niekoniecznie potrafią wszystko nazwać słowami. Czasem przepracowywanie jednego tematu zajmuje lata świetlne i tak naprawdę nigdy całkowicie się nie kończy. Lata świetlne to piekielnie długo.

Do tej pory myślałam, i w sumie mniej lub bardziej zasada ta sprawdzała mi się w praktyce, że jeśli człowiek postępuje szczerze i uczciwie w stosunku do innych, to oni również odpowiedzą tym samym. Wiem, trąciło banałem, ale jednak ten banał skądś się wziął. W końcu reguła wzajemności została nam wszczepiona jako osobnikom rodzaju ludzkiego tak jakby odgórnie. Okazało się, niestety, że w przypadku przedstawicieli grupy społecznej, którą oględnie nazwać można „marzyciele, naiwniacy oraz inne świry”, reguła ta nie ma zastosowania. Albo może inaczej, występuje rzadko i zazwyczaj w zaskakującej konfiguracji. Chciałam w ten sposób, być może trochę zagmatwany, zauważyć jedynie, że w stosunkach międzyludzkich nic nie jest oczywiste a związek liniowy to raczej w matematyce.

Samotność jako stan duszy i ciała ma swój kres. Ten kres nastąpił także i teraz w trakcie moich pseudo ideologicznych rozważań (i całe szczęście, bo chyba zaczęłam podążać w stronę przeciwną do światła). Przybył jeden z naszych uczestników ze znudzeniem na twarzy. Postanowiłam przezornie nie poruszać  żadnego tematu na wypadek gdyby temat ten miał okazać się drażliwy. A poza tym, chyba nie miałam  ochoty po raz kolejny słuchać o tym, jak to „wszystko” w tej galerii jest bez sensu i „nic” się nie dzieje. Postanowiłam zając się technicznym konkretem. Nadszedł czas, żeby pozmywać naczynia i umyć podłogi, bo zdecydowanie tego chcą. Uczestnik jęknął: „Dlaczego zawsze jak ja jestem na dyżurze to jest tyle sprzątania? Nie chce mi się”. Odpowiedziałam spokojnie i całkowicie bez żadnych złośliwych podtekstów: „Ok. To ja posprzątam”. Posprzątam, bo wyjątkowo dzisiaj potrzebuję natychmiastowych efektów swoich działań i dobrze mi to zrobi. Młody człowiek (zwany na potrzeby tej historii uczestnikiem) dla odmiany westchnął: „Pani to od razu się obraża. Zaraz to zrobię…”. Żadne „zaraz” nie wchodziło tego dnia w rachubę, nie zamierzałam czekać aż „zaraz” nadejdzie, bo „zaraz” ma to do siebie, że nie wiadomo dokładnie kiedy nadejdzie. Poza tym, jakie „obraża”? Nie skomentowawszy zarzutów uczestnika, wzięłam się do roboty. Obserwował mnie przez chwilę, po czym podszedł i wyciągnął rękę: „Pani da tą miotłę”. Wcale nie miałam ochoty oddawać mu miotły, bo naprawdę chciałam posprzątać (ci, którzy choć odrobinę mnie znają, pewnie marszczą w tej chwili czoło próbując odgadnąć czy użyty przeze mnie zwrot „chciałam posprzątać” to jakiś szyfr) i słowo honoru, nie próbowałam ani przez chwilę wzbudzić w nim poczucia winy czy obowiązku. Miotłę jednakże oddałam.  Ta sytuacja trochę przywiodła mi na myśl scenki rodzajowe z tramwajów miejskich, kiedy przypadkowy młody człowiek chcąc zachować się przyzwoicie i uprzejmie ustępuje miejsca przypadkowej osobie starszej. Osoba starsza natomiast przewrotnie postanawia z tego miejsca nie korzystać. Młody człowiek stoi wówczas w osłupieniu i trochę nie wie jak to rozumieć i co w tej sytuacji zrobić. Skoro wstał, no to bez sensu z powrotem siadać, a może jednak pan lub pani się namyśli, a właściwie to po co ja się w ogóle wyrywam? Takie miejsce zazwyczaj stoi puste do kolejnego przystanku, na którym wsiada osoba nieświadoma całego zajścia i mile zaskoczona postanawia na czas podróży spocząć, spoglądając jedynie uprzednio czy przypadkiem w wyniku skorzystania coś nie przyklei jej się do siedzenia (samotnie stojące puste miejsce w zatłoczonym tramwaju zawsze wzbudza podejrzenia). Zatem wracając do miotły, oddałam ją, bo pomyślałam sobie, że skoro młody człowiek wyciąga rękę, aby zrobić coś, na co totalnie nie ma ochoty, ale czuje, że powinien i tak trzeba, no to ja ze swoim chceniem mogę poczekać. 

Potem mnie olśniło. To nie znudzenie malowało się na twarzy naszego uczestnika, kiedy wszedł do galerii. To był raczej pewien rodzaj maski-pozy. Sama przybierałam podobną jeszcze 13 lat temu. W moim przypadku była to zdystansowana obojętność, żeby przypadkiem nikt nie zauważył, że na czymś mi zależy. W przypadku naszego uczestnika – nie wiem do końca, co miała ukryć. Podczas tego dyżuru współpracowaliśmy niewiele się odzywając i wcale nie miałam wrażenia, że któreś z nas jakoś szczególnie w tej sytuacji cierpi. 

A wniosek powstały w trakcie nie do końca samotnych dyżurów oraz pod wpływem kilku całkiem nie najgorszych obrazów filmowych jest następujący: lato jest po to, żeby odetchnąć, praca, żeby żyć i się rozwijać, a porażki, żeby nie zapominać, że nie jesteśmy wszechmogący a panować nad sytuacją w stu procentach po prostu się nie da. I jeszcze jedno, nie można obrazić się na kogoś za to, że nie chce od nas czegoś wziąć, choćby było to najcenniejszym skarbem na świecie.

L.

niedziela, 24 czerwca 2012

Coś


Koniec roku szkolnego za pasem, ale my w galerii jakoś tego nie odczuwamy. Odczuwamy natomiast coś innego, tzn. ja odczuwam. 

W piątek odbył się „finisaż” wystawy Natalii Kalisz „Pod powiekami”, a już pojutrze zaprezentuje swoją instalację dźwiękową Alicja Rynkiewicz. Mówiąc potocznie „wszystko się kręci”. Wszystko się kręci nadzwyczaj szybko. Kręci się tak szybko, że jesteśmy czasem oszołomieni tym, ile rzeczy zdążyliśmy zrobić, w ilu działaniach uczestniczyć, ilu ludzi poznać. Czasem jesteśmy przerażeni, że nie zdążyliśmy czegoś osiągnąć, a drugiej szansy prawdopodobnie nie będzie. Nagle budzimy z zaskoczeniem na ustach, bo zauważamy, że coś się zmienia albo zmieniło już dawno, tylko my byliśmy zbyt zajęci, żeby to zauważyć.  Czas płynie, niestety... 

Koniec roku szkolnego oznacza, że nasza młodzież w większości rozjedzie się po domach i boleśnie odczujemy ich deficyt na galeryjnych dyżurach. Nie lubię jak ich nie ma, bo to tak jakby nie było gospodarzy kiedy przyjeżdżają goście. Nie oszukujmy się, to oni tak naprawdę definiują to miejsce, choć nie zawsze chcą i nie zawsze spełniają swoją rolę. Ostatnio jeden z naszych młodych nie przyszedł na ustalony dyżur. Kiedy zapytałam go dlaczego nawalił, odpowiedział spokojnie i bez krępacji, że mu się po prostu nie chciało. Tłumaczę więc młodemu człowiekowi, że to nie w porządku, bo po pierwsze zobowiązał się, a po drugie inni ludzie liczą na niego i jego „chcenie” nie ma tu nic do rzeczy. A młody człowiek z właściwą sobie rozbrajającą nonszalancją zapytuje mnie: „Pani, raz nie przyszedłem i co? Stało się coś?!”. Mój drogi młody człowieku, no strat w ludziach nie było… Pewnie nie ja jedna zastanawiałam się jak tu przekonać zbuntowanego nastolatka, że nie wypełnianie swoich obowiązków to jednak wbrew pozorom „coś” i wcale nie musi dojść do rozlewu krwi, żeby móc mówić, że to straszne „coś” właśnie zaistniało... Niestety, poległam chyba w tym starciu, bo mam wrażenie, że młody człowiek pozostał w przeświadczeniu, że żadnego „cosia” nie było, a ja, i cała reszta świata, jak zwykle czepiamy się za bardzo. 

Ogromnie jestem ciekawa jak nasi młodzi poradzą sobie na stażu w Holandii skoro ignorowanie „cosiów” wychodzi im tak perfekcyjnie. Pierwsza czwórka wyjeżdża już 2 lipca jęcząc potwornie, że to aż 4 tygodnie. Cóż, ani przez moment nie spodziewałam się, że będą zachwyceni okolicznościami i wdzięczni za możliwość rozwoju. Obstawiam za to, że dekadentyzm przejdzie im jak już będą na miejscu i się zaaklimatyzują. Jakby nie było szkoda, że zła wiedźma jednak nie posiada kryształowej kuli i nie może w niej zobaczyć tego, co wydarzy się jutro. A byłoby to narzędzie w naszej sytuacji idealne, pozwalające przygotować się na wszelkie przeciwności losu, uprzedzić niepowodzenia, i co najważniejsze, w rezultacie pozwoliłoby ono zapobiec ewentualnym destrukcyjnym zjawiskom mogącym zakłócić realizację naszych planów… Byłoby miło dla odmiany mieć stuprocentową pewność, że sukces mamy w kieszeni.

Tymczasem zejdźmy na ziemię. Kryształowa kula to element baśniowy, a emocje i motywacja nas wszystkich są jak najbardziej realne i jeszcze wiele może się wydarzyć. Na szczęście czas płynie i wkrótce się o tym przekonamy. 

L.

niedziela, 3 czerwca 2012

Pod powiekami


03.06.2012

Od kilku dni znowu opanowało  nas napięcie i towarzyszący mu  pośpiech w związku z wernisażem prac studentki ASP Natalii Anny Kalisz. Przygotowania trwały od dawna ale jak to zwykle bywa (a może nie powinno) najwięcej pracy kumuluje się na ostanie dwa dni przed. Ostatnie porządki, kontakt z mediami, zakupy, podział zadań, duża ilość drobnych spraw. Mimo szczegółowej rozpiski, która od dobrych paru tygodni zawisła w biurze naszej galerii wciąż się gubimy. Jeśli gubimy się my dorośli, to co dopiero nasza młodzież ?
Niby wiemy kto za co odpowiada, to wciąż pojawiające się nowe zadania (bo ktoś właśnie potrzebuje pomocy, rozmowy, ważnego pisma- przykłady można mnożyć w nieskończoność) zaburzają realizację tego co jest do zrobienia na bieżąco. No i to, co na bieżąco odkłada się na później, a w mojej rzeczywistości jest to czas dla moich osobistych dzieci, męża i kotów.
Nie powinno mieć miejsca a dotyka mnie tak często? Co wybrać ?
Skupić się na tym co zostało zaplanowane i nie pozwolić sobie na odstępstwa za żadne skarby - bo rodzina jest dla mnie ważna - czy być zawsze gotowym stawić czoła temu co pojawia się  znienacka i wymaga natychmiastowej interwencji? Pytanie pozostawię bez odpowiedzi, bo sama jej poszukuję.

A wernisaż - okazał się  naszym kolejnym wielkim sukcesem :):):) Wszystko zgodnie z planem a nawet lepiej. Radość autorki, zadowolenie gości, poruszające i pełne emocji prace na naszych bielutkich ścianach.

Poczucie zadowolenia u projektowych dzieciaków, nasza duma z ich rozwoju i zaangażowania. Czego chcieć więcej ? Tylko jeszcze jednego:

Dzień Dziecka z moimi osobistymi świętować 01 czerwca a nie dwa dni później.

                                                                                                                                                       mel






                                                                                                                                   

niedziela, 20 maja 2012


Ostatnio na warsztatach grupa dostała do spełnienia misję kreatywną. Szkoda tylko, że podjąć się jej zdecydowało jedynie 6 osób. Ale ponieważ ostatnio nasza młodzież ze wszystkiego robi wielki problem, to chyba powinnam się cieszyć, że w ogóle zrobili cokolwiek… Nie znoszę, kiedy ktoś robi absolutne minimum albo z własnego wyboru działa poniżej swoich możliwości. Bo to strata czasu, a my mamy go zdecydowanie za mało. Tym razem jednak, biorąc pod uwagę ograniczony czas na zadanie, całkiem się postarali. Zadanie polegało na tym, aby napisać krótką opowieść fantastyczną na zadany temat (wyjazd do Holandii lub zdobycie środków na funkcjonowanie galerii), w której zostaną wykorzystane określone postaci fantastyczne i przedmioty.


Poniżej przedstawiam baśniową twórczość naszych młodych:

Zakaz Złej Wiedźmy


Zła Wiedźma (czyli Pani Lilka) zakazała nam wyjazdu na staż do Holandii. Powodem tego było pewne niefortunne wydarzenie. Pani Lilka znalazła czarodziejski kamień, który był w posiadaniu dobrej wróżki Kasi. Czarodziejski kamień nie był zwykłym kamieniem spełniającym życzenia albo chroniącym od złego. Ten kamień namawiał do bycia złym i egoistycznym. Dlatego też rozumieliśmy zachowanie złej wiedźmy. Nie chcieliśmy jednak, aby tak to się skończyło. Wróżka Kasia miała czarodziejski kapelusz, który dawał dobre rady. Kapelusz podpowiedział nam, żebyśmy napisali list do Pani P. z zapytaniem, jak mamy przekonać złą wiedźmę do tego, abyśmy jednak wyruszyli w podróż naszych marzeń. W odpowiedzi otrzymaliśmy różne części zegarowe i młotek, z którym nie wiedzieliśmy co zrobić. Dobra wróżka zakładając swój kapelusz wpadła na genialny pomysł stworzenia wehikułu czasu. Tak też uczyniliśmy i po krótkim czasie przenieśliśmy się do innej strefy czasowej, gdzie zła wiedźma, czyli Pani Lilka, okazała się być dobrą, a magiczny kamień nie istniał. Postanowiliśmy więc rozbić wehikuł czasu młotkiem, który dostaliśmy od Pani P. Czas, w którym byliśmy w tamtej chwili był o wiele lepszy niż ten w rzeczywistości. Postanowiliśmy pozostać w tej strefie czasowej do dziś.

Autorzy: Kasia, Klaudia, Dominika, Daria

Zagubieni w lesie


Pewnego słonecznego dnia Pani Liliana przyjechała do nas do ośrodka i zrobiła spotkanie. Dowiedzieliśmy się, że nie mamy pieniędzy na funkcjonowanie galerii, więc Pani Liliana postanowiła pojechać do banku po kasę. Kiedy jechaliśmy, Damian wpadł na pomysł, że pojedziemy przez las, żebyśmy mieli trochę przyjemności. Niestety, mieliśmy pecha i zepsuł nam się samochód. Zauważyłem w aucie kombinerki. Postanowiłem wysiąść i naprawić usterkę. Gdy grzebałem w silniku Ola czytała książkę a Pani Lila piła herbatę w swoim kubku. Nagle przerażony Damian zauważył jednorożca, który zaczął nas gonić. Pobiegliśmy w głąb lasu i zgubiliśmy się. Ale na szczęście jednorożec też się zgubił. W drodze powrotnej, kiedy szukaliśmy auta coś się do nas odezwało. Trochę się zaniepokoiliśmy, że zaczynamy słyszeć głosy osób, których nie ma. Rozejrzeliśmy się dookoła. Było to drzewo. Powiedzieliśmy, że zgubiliśmy auto i nie wiemy co robić. Drzewo wysłało nas za ogromny kamień. Powiedziało, że tam znajdziemy elfy. Podziękowaliśmy za dobra radę i ruszyliśmy dalej. Udało nam się znaleźć kamień i Elfy. Elfy były bardzo miłe. Pomogły nam znaleźć drogę. Na koniec na pamiątkę dały nam zaczarowany ołówek. Kiedy dojechaliśmy do ośrodka i było za mało pieniędzy, to namalowaliśmy sobie banknoty i wystarczyło na działanie galerii.

Autor: Kamil

Promocja Elfów


Pewnego dnia na ulicy Piotrkowskiej pojawiły się Elfy. Raz przyszły one do naszej galerii i zapytały czy to prawda, że kończą nam się pieniądze z WUP-u. Elfy powiedziały, że znają taką zaczarowaną księgę, gdzie są zebrane różne zaklęcia na stworzenie czegoś. Powiedziały, że mogą wypowiedzieć zaklęcie na „mówiące drzewo”. I wypowiedziały. Na środku ulicy Piotrkowskiej pojawiło się drzewo, które zachęcało ludzi do przyjścia do naszej galerii. Kiedy ludzie szli do galerii, to zanim tam weszli wrzucali pieniądze na opłacenie galerii. Elfy zbierały je do specjalnego kubka. Gdy drzewo zakończyło już swój żywot, na ulicy pojawił się jednorożec. Na tym jednorożcu jeździł jeden z naszych Elfów, a róg jednorożca służył Elfowi jako megafon. Elfy wpadły na jeszcze jeden pomysł, że mogą stworzyć zaczarowany ołówek, ale tego ołówka nie wolno było trzymać w ręku tylko w kombinerkach. Powiedziały, że za pomocą tego ołówka można stworzyć pieniądze. Ale postawiły jeden warunek: stworzą pieniądze tylko wówczas, gdy grupa projektowa będzie trzymać się razem i będzie przychodzić na wszystkie spotkania. I tak oto w ten sposób zebraliśmy pieniądze na funkcjonowanie galerii.

Autor: Damian

Kiedy listwy stają się łańcuchem a śrubokręt trafia w oko


Piszę z małym poślizgiem… No dobrze, wcale nie małym, bo tygodniowym, ale wcześniej okoliczności życiowe całkiem na to nie pozwalały. I mogłabym w sumie pominąć pewne fakty, ale, żeby zachować ciągłość wydarzeń i uniknąć dziur w życiu galerii, cofniemy się nieco w czasie.

Był piątek 12-ego. Słoneczko przygrzewało dość mocno. Przygotowania do nowej ekspozycji w toku. Na jutro wszystko ma być gotowe, ma się rozumieć. I ma się rozumieć, jeszcze nie jest. Prace w aluramach powinny być przymocowane do specjalnych linek, linki do listew, a listwy do ścian. No właśnie. Listwy. Skąd je wziąć i nie zbankrutować. Okazało się, że to wyzwanie jest większe niż początkowo myśleliśmy. Zjeździliśmy wszystkie sklepy budowlane i techniczne. Udało nam się ustalić, że albo za drogo, albo brakuje wystarczającej ilości materiałów, albo takowych nie ma wcale. No to kłopot mamy chyba. Ale my na kłopoty mamy też swoich ludzi. Maciek, nasz administrator strony projektu i wychowawca, zawsze niezawodny i niezmordowany, również i tym razem nas nie zawiódł. Maciek błąkał się razem z nami po sklepach trochę zniecierpliwiony aczkolwiek dzielny. Nawet kiedy okazało się, że wybór listew porównywalny był z maratonem po butikach z ciuchami, nie powiedział ani słowa. Stanął sobie spokojnie Maciek przy jednym z regałów, gmerał na półkach gmerał i nagle przemówił: „Dziewczyny, a może zamiast listew łańcuch powiesimy?”. Pochlebiamy sobie, że skoro nieznajomi zwracają się do nas per „dziewczyny”, to nie jesteśmy jeszcze takie stare… I tu powinnam westchnąć, bo przecież Maciek nie jest nieznajomym, więc pewnie po prostu próbował być miły. No mniejsza z tym. „Dziewczynom” zaświeciły się oczy. Genialne! Łańcuch bezbłędnie wkomponuje się w nasze industrialne, surowe wnętrze, a aluramy będzie można powiesić w dowolnym miejscu. No to do roboty. Maciek chciał się wyspać tej nocy, ale już wtedy wiedział, że będzie to raczej niemożliwe. Ktoś musi ten łańcuch przymocować...

Jakby tego było mało, nasza młodzież zdecydowała, że w życiu ich ważniejsze są obecnie sprawy niż ustalony dyżur w galerii. Daria i Dominika P. nie zjawiły się wcale, natomiast Sebastian przyjechał, ale tuż przed samym zamknięciem. Uroczo i można powiedzieć kameralnie. Zostałam praktycznie sama, bo Maciek miał przyjechać dopiero wieczorem z młotkiem i wiertarką, a Sebastian prawie natychmiast po przekroczeniu progu galerii niefortunnie wsadził sobie śrubokręt do oka przy skręcaniu aluram i chwilowo był nieczynny. Popatrzyłam na ten cały bałagan i przypomniałam sobie czas składania projektu na uruchomienie galerii. Nikt z nas nawet w najśmielszych oczekiwaniach nie przewidywał jak to się wszystko potoczy.

Decyzja o pisaniu projektu zapadła późno i bardzo spontanicznie. Tak najogólniej mówiąc różne pomysły nam się kołatały, aby wreszcie jakoś zaktywizować naszą młodzież, ale jakoś tak nie do końca mieliśmy doprecyzowane koncepcje. Niby wiedziałyśmy, że jest ogłoszony konkurs na projekty ponadnarodowe, niby miałyśmy świadomość, że można otrzymać duże wsparcie finansowe, ale po trzech odrzuconych projektach z rzędu średnio chciało nam się znowu, jak to mówią, „spalać”. Do zamknięcia konkursu pozostało, ni mniej ni więcej, tylko 7 dni. I o ile dobrze pamiętam, to był chyba mój pomysł. Taki nagły nieskoordynowany impuls. Chwyciłam za telefon, wykręciłam numer i, wbrew pierwszemu przykazaniu wnioskodawcy: „Pod żadnym pozorem nie twórz projektu na ostatnią chwilę”, powiedziałam: „Piszemy”. A ponieważ pracuję z ludźmi, którzy mają nieco ograniczone poczucie rzeczywistości w kontekście przeszkód, nikt nie zaprotestował. Nawet nasz partner z Holandii zgodził się bez wahania. 

Krytycznymi okazały się natomiast 3 ostatnie dni, w czasie których nie udało nam się za bardzo wyspać, najeść, a nawet, i tu nie ma się czym chwalić, zmienić ubrań. A była to zima. Czas mrozów i śniegów. Czas awarii na drogach, wielogodzinnych korków i opóźnień. Umówiłyśmy się z Nadiną, najlepszym doradcą z zakresu pisania wniosków do EFS jakiego znam, że sprawdzi nam ostateczną wersję wieczorem przed terminem składania wniosków. W drodze do Nadiny utknęłyśmy chyba na zawsze pomiędzy ul. Kilińskiego a Śmigłego-Rydza.  Wniosek, rzecz jasna, jeszcze nie był wtedy gotowy. Siedziałam z laptopem na kolanach i wygładzałam część merytoryczną. Dominika Ż. natomiast siedziała za kółkiem i mamrotała pod nosem słowa, których nie będę przytaczać. Potem było już tylko gorzej. Ponieważ dotarłyśmy jak można się domyślać dość późno, zostałyśmy u Nadiny na noc. Około godz. 4 nad ranem zawiesił się generator wniosków i wcięło nam cały budżet. Całe 4 godziny pracy zniknęło jak kamfora. I w zasadzie powinnyśmy wtedy potraktować to jako znak od „siły wyższej”, podziękować sobie za współpracę i pójść spać. W każdym bądź razie, normalny człowiek na naszym miejscu tak właśnie by zrobił… My tak nie zrobiłyśmy. Postanowiłyśmy przespać się 2 godziny w celu pozornej regeneracji organizmu i rano zacząć wszystko od nowa.

Kurcze, jakie my byłyśmy wtedy zdeterminowane. Jechałyśmy z tym wnioskiem na ostatnią chwilę przez zaśnieżone, prawie nieprzejezdne miasto. Ja podpisywałam jeszcze płyty CD markerem i przystawiałam pieczątki. Dominika Ż. (mam nadzieję, że nikt z drogówki tego nie przeczyta), jedną rękę trzymała na kierownicy a drugą wykręcała numer do Meli (Prezesa), żeby wyciągnąć ją z konferencji dla złożenia swego cennego podpisu pod wnioskiem. Wreszcie wszystko było gotowe, wnioski podpisane, załączniki potwierdzone za zgodność, koperty opisane i zaklejone. Zostało 25 min. do zamknięcia naboru, ale spokojnie, to przecież nie jest daleko… No, nie jest. Ale jak samochód utknie w zaspie na parkingu, to nawet 2 km robią różnicę. Nie mogłyśmy ruszyć nawet na centymetr. Usuwanie śniegu spod kół nie miało sensu, było go za dużo. A wokół nikogo, nie licząc starszej pani z laską i matki z dwójką dzieci, ale mimo determinacji zdrowy rozsądek nie pozwolił nam rozważyć ich kandydatury jako potencjalnych wypychaczy. Patrzyłyśmy na siebie niedowierzając, że właśnie tak ma się to wszystko skończyć. I słowo daję, jeszcze chwila i zaczęłabym płakać, kiedy nagle pojawili się oni. Zza rogu wyszła grupa robotników. Było ich ośmiu, w roboczych ubraniach, z narzędziami, każdy wielki jak dąb. Nie wiem, czy kojarzycie taką scenę z filmu „Armagedon”, kiedy Bruse Willis i reszta jego niezrównoważonych kolegów wyruszają w kosmos ocalić ziemię i wysadzić pędzący w jej kierunku meteor? Idą w tej scenie całą grupą w pomarańczowych uniformach, poważni, skupieni, gotowi na wszystko, poruszają się w zwolnionym tempie, widać, że nic ich nie powstrzyma. Tak mniej więcej wyglądali nasi robotnicy wyłaniając się zza rogu. I jak typowi bohaterowie, choć nieco znudzeni ratowaniem świata, podjęli się kolejnego wyzwania. Spokojnie do tej akcji wystarczyło by dwóch, bo Ford Fiesta to żadna tam znowu ciężarówka, ale do pomocy rzucili się wszyscy. I zostałabym w tym uwielbieniu dla nich do końca życia pewnie, gdyby nie komentarz naszych wybawców na samym końcu, w odpowiedzi na szczere i radosne podziękowania. Panowie wyszczerzyli się w uśmiechach a jeden z nich, najbardziej zadowolony z siebie, powiedział z dwuznacznym błyskiem w oku: „Nie ma za co, takie ładne panie, to my zawsze możemy popchnąć”… No cóż, prawdziwi bohaterowie nie istnieją. Ale i tak dzięki chłopaki!

W rezultacie dotarłyśmy do WUP-u za 2 min. do zamknięcia naboru. Po raz pierwszy wyskakiwałam z samochodu, który się nie zatrzymał. A Dominika Ż. po raz pierwszy jechała z otwartymi drzwiami. Ale udało się i nikt nie ucierpiał… No, chyba, że moralnie, bo śpiesząc się na ostatnią chwilę biegłam z wnioskiem nie w tą stronę. Ale jakiś poczciwy pan zlitował się i zawrócił mnie w porę. Do dziś nie wiem jakim cudem to się udało. Ale udało się i jesteśmy w punkcie w jakim jesteśmy, i musimy sobie poradzić. 

Maciek przyjechał około 20-ej, pół godziny później zjawił się Krystian. Sebastian pomimo kontuzji oka starał się pomagać, choć ostatecznie skończył z torebką parzonej herbaty na powiece. Ale łańcuch, oczywiście, zgodnie z planem, zawisnął :)

L.

środa, 9 maja 2012

Nowa wystawa


Siedzę właśnie w pociągu Tanich Linii Kolejowych relacji Poznań-Łódź (niestety, słowo „tanie” występuje tylko w nazwie i w żaden sposób nie odzwierciedla rzeczywistości). Wbrew ogólnie panującej tendencji, cechującej pasażerów wszelakich środków transportu, usadowiłam się tyłem do kierunku jazdy i z satysfakcją obserwuję oddalające się drzewa, pola i budynki, co oznacza, że posuwam się naprzód, do domu, a ten dzień, choć wcale nie nieprzyjemny, powoli zbliża się ku końcowi. Warunki podróży jak na polską kolej całkiem znośne, bo trafiłam akurat zupełnie przypadkiem na nowy rodzaj wagonu, a co za tym idzie (a wcale nie jest takie oczywiste) siedzę przy dużym oknie, mam wokół sporo przestrzeni i stolik, dzięki któremu mogę pozwolić sobie na luksus otwarcia laptopa bez konieczności trzymania go na podkurczonych kolanach. Internetu, oczywiście, nie ma, ale też się go nie spodziewałam, więc przykre uczucie rozczarowania nie wystąpiło. Podsumowując ten przydługi wstęp, nie jest źle, a biorąc pod uwagę fakt, że o mały włos (i tu jak zwykle w porę zadziałały niezawodnie dwa czynniki: mój totalny brak ogarnięcia i filmowa wręcz beztroska) a musiałabym czekać na odpowiednie połączenie do godziny 22-giej, to nawet jest bardzo dobrze.


Ponieważ dzisiaj musiałam udać się w podróż, to posiadam bardzo mgliste informacje na temat tego, co dzieje się na terenie galerii (i to mnie trochę stresuje), a pewnie dzieje się, bo w sobotę otwieramy wystawę z okazji X-lecia Oddziału Łódzkiego Polskiego Centrum Origami i należy zmienić wystrój wręcz w ekspresowym tempie. Wystawa studentów ASP ze względów technicznych musiała zostać przesunięta i trochę się wszystko pokomplikowało… Zauważyłam jednak pewną prawidłowość – im więcej adrenaliny, pracy i barku czasu, tym nasza młodzież lepiej odnajduje się w sytuacji. Wczoraj, na przykład, Marek spędził 3 bite godziny przy laptopie opracowując elektroniczną wersję zaproszenia na tę okoliczność. W ogóle to w szoku jestem, bo pojęcia nie miałam, że on potrafi coś takiego robić. Wiedziałam, że cierpliwy jest dosyć, jak na człowieka w tym wieku, bo już nie raz miałam okazję obserwować skrupulatność z jaką pieczołowicie rysuje i wycina szablony do graffiti. Ale żeby 3 godziny dłubać w paincie?.. w słoneczną pogodę?.. zupełnie nie zwracając uwagi na zaczepki Darii i Dominiki?! A trzeba wiedzieć, że to fajne dziewuchy są. To mi zaimponowało. Marek w całkowitym skupieniu wybierał czcionki, wielkości, logotypy, dopracowywał każdą literkę. Czasami pozwoliłam sobie nierozważnie na jakąś uwagę tudzież dygresję, na co odpowiadał mi zazwyczaj krótko, nie wdając się w niepotrzebne dyskusję, pytaniem retorycznym (chyba?): „Pani przyszła przeszkadzać?”. Nie, pani absolutnie nie przyszła przeszkadzać. Pani cichutko usiadła i grzecznie czekała na moment, kiedy jej pomoc i wsparcie będzie jakkolwiek potrzebne. Z radością też donoszę, że doczekałam się, a nawet więcej – część moich uwag i sugestii została po negocjacjach uprzejmie uwzględniona w projekcie graficznym. Marek, jak każdy finiszujący perfekcjonista, najwięcej czasu spędził na „dopieszczaniu swojego dzieła”, ale chyba w końcu jest z siebie zadowolony, choć pewnie wrodzona skromność nie pozwala mu się z tym tak bardzo afiszować.


A zatem, stan prac na wczorajszy wieczór przedstawia się następująco. Dzięki nieco skomplikowanej acz owocnej współpracy mojej i Marka zaproszenie jest już gotowe i niecierpliwie czeka na wysyłkę. Należy jeszcze zakupić niezbędne przybory techniczne, oczyścić ściany i przygotować do przymocowania listew podtrzymujących aluramy, przykręcić rzeczone listwy, przywieźć prace, zaplanować ich rozmieszczenie na terenie galerii, wstawić w aluramy i powiesić w odpowiednich miejscach. Powinniśmy sobie poradzić ;)


L.

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Przed majówką


Dziś jest poniedziałek, 30 kwietnia. Dzień przed świętami majowymi. Galeria zamknięta, bo poniedziałek. Młodzież rozjechała się po domach, bo święta. Ci, co zostali omijają mnie szerokim łukiem, żebym przypadkiem nie wymyśliła jakiegoś pasjonującego, ambitnego zadania albo, żebym nie zadała pytania, na które trzeba będzie udzielić odpowiedzi. I rozumiem to, w końcu święta i prawie lato. A w 28 stopniowy upał ostatnią rzeczą jaką chce się robić jest intensywne myślenie. Porzuciłam zatem próby nieudolne wejścia w głębszą interakcję i postanowiłam odwiedzić nasz permakulturowy ogród. Co prawda mało ma on wspólnego z galerią alternatywną, ale część naszej młodzieży była aktywnie zaangażowana w jego tworzenie i odwaliła kawał ciężkiej roboty fizycznej. No to pomyślałam, że warto dwa słowa na ten temat powiedzieć. 

O pomyśle ogrodu w duchu permakultury można poczytać więcej na stronie internetowej stowarzyszenia www.stowarzyszenieadrem.org w dziale aktualności. Ogród jest znowu pomysłem nie moim, ale przyznam genialnym i przeokropnie cieszącym oko. Za ogród odpowiada Beata – człowiek z nieograniczona ilością energii, siły, pozytywnych wibracji i całkowicie bez lęku. Beata jest jedną z tych osób, w słowniku których nie występuje określenie „nie da się”. Wszystko „się da” tylko kwestia tego „jak”. A Beata wie „jak” i wcale nie musi się długo zastanawiać. Beata jest jak lodołamacz. Ona wymyśla i realizuje, bo jak coś jest źle, to trzeba to naprawić i nie ma czasu na jęki, koniec, kropka. Nie pamiętam dokładnie jak to było, że to właśnie ona odpowiada za tworzenie ogrodu, ale zdecydowanie był to strzał w dziesiątkę. Kiedy tak sobie teraz siedzę na drewnianej huśtawce pomiędzy grządkami warzyw z jednej strony a rabatami ziół z drugiej i patrzę na te wszystkie pergole i pozostałe rośliny, których nazw nie znam, a nawet gdybym znała, to i tak pewnie nie potrafiłabym wymówić, to choć jeszcze niewiele zdążyło wykiełkować, ja już wiem, że będzie pięknie. Beata jako człowiek nadaktywny robi dużo i angażuje się w wiele przeróżnych działań, w tym również wspiera naszą galerię. Gdyby ktoś jeszcze nie zrozumiał, co znaczy mieć Beatę po swojej stronie, niech przyjdzie na otwarcie ogrodu 30 maja ;)

A wracając do naszej galeryjnej rzeczywistości, zbliża nam się kolejna wystawa. Tym razem studentów z ASP, co oznacza zwiększoną mobilizację sił. Mam „małego stresa”, bo to tuż po świętach majowych, a na razie nikt jakoś tak o tym szczególnie nie mówi… Ale spokojnie, najważniejsze to nie wpadać w panikę, tylko stworzyć dobry „gry plan”, co właśnie zamierzamy zrobić :)
 
L.