Piszę z małym poślizgiem… No
dobrze, wcale nie małym, bo tygodniowym, ale wcześniej okoliczności życiowe
całkiem na to nie pozwalały. I mogłabym w sumie pominąć pewne fakty, ale, żeby
zachować ciągłość wydarzeń i uniknąć dziur w życiu galerii, cofniemy się nieco
w czasie.
Był piątek 12-ego. Słoneczko
przygrzewało dość mocno. Przygotowania do nowej ekspozycji w toku. Na jutro
wszystko ma być gotowe, ma się rozumieć. I ma się rozumieć, jeszcze
nie jest. Prace w aluramach powinny być przymocowane do specjalnych linek,
linki do listew, a listwy do ścian. No właśnie. Listwy. Skąd je wziąć i
nie zbankrutować. Okazało się, że to wyzwanie jest większe niż początkowo myśleliśmy.
Zjeździliśmy wszystkie sklepy budowlane i techniczne. Udało nam się ustalić, że
albo za drogo, albo brakuje wystarczającej ilości materiałów, albo takowych nie
ma wcale. No to kłopot mamy chyba. Ale my na kłopoty mamy też swoich
ludzi. Maciek, nasz administrator strony projektu i wychowawca, zawsze
niezawodny i niezmordowany, również i tym razem nas nie zawiódł. Maciek błąkał
się razem z nami po sklepach trochę zniecierpliwiony aczkolwiek dzielny. Nawet
kiedy okazało się, że wybór listew porównywalny był z maratonem po butikach
z ciuchami, nie powiedział ani słowa. Stanął sobie spokojnie Maciek przy jednym
z regałów, gmerał na półkach gmerał i nagle przemówił: „Dziewczyny, a może
zamiast listew łańcuch powiesimy?”. Pochlebiamy sobie, że skoro nieznajomi
zwracają się do nas per „dziewczyny”, to nie jesteśmy jeszcze takie stare… I tu powinnam westchnąć, bo przecież Maciek nie jest nieznajomym, więc pewnie po prostu próbował być miły. No mniejsza
z tym. „Dziewczynom” zaświeciły się oczy. Genialne! Łańcuch bezbłędnie
wkomponuje się w nasze industrialne, surowe wnętrze, a aluramy będzie można
powiesić w dowolnym miejscu. No to do roboty. Maciek chciał się wyspać tej
nocy, ale już wtedy wiedział, że będzie to raczej niemożliwe. Ktoś musi ten
łańcuch przymocować...
Jakby tego było mało, nasza
młodzież zdecydowała, że w życiu ich ważniejsze są obecnie sprawy niż ustalony
dyżur w galerii. Daria i Dominika P. nie zjawiły się wcale, natomiast Sebastian
przyjechał, ale tuż przed samym zamknięciem. Uroczo i można powiedzieć
kameralnie. Zostałam praktycznie sama, bo Maciek miał przyjechać dopiero
wieczorem z młotkiem i wiertarką, a Sebastian prawie natychmiast po
przekroczeniu progu galerii niefortunnie wsadził sobie śrubokręt do oka przy
skręcaniu aluram i chwilowo był nieczynny. Popatrzyłam na ten cały bałagan i przypomniałam
sobie czas składania projektu na uruchomienie galerii. Nikt z nas nawet w
najśmielszych oczekiwaniach nie przewidywał jak to się wszystko potoczy.
Decyzja o pisaniu projektu
zapadła późno i bardzo spontanicznie. Tak najogólniej mówiąc różne pomysły nam
się kołatały, aby wreszcie jakoś zaktywizować naszą młodzież, ale jakoś tak nie
do końca mieliśmy doprecyzowane koncepcje. Niby wiedziałyśmy, że jest ogłoszony
konkurs na projekty ponadnarodowe, niby miałyśmy świadomość, że można otrzymać
duże wsparcie finansowe, ale po trzech odrzuconych projektach z rzędu średnio
chciało nam się znowu, jak to mówią, „spalać”. Do zamknięcia konkursu
pozostało, ni mniej ni więcej, tylko 7 dni. I o ile dobrze pamiętam, to był
chyba mój pomysł. Taki nagły nieskoordynowany impuls. Chwyciłam za telefon,
wykręciłam numer i, wbrew pierwszemu przykazaniu wnioskodawcy: „Pod żadnym
pozorem nie twórz projektu na ostatnią chwilę”, powiedziałam: „Piszemy”. A
ponieważ pracuję z ludźmi, którzy mają nieco ograniczone poczucie
rzeczywistości w kontekście przeszkód, nikt nie zaprotestował. Nawet nasz
partner z Holandii zgodził się bez wahania.
Krytycznymi okazały się natomiast
3 ostatnie dni, w czasie których nie udało nam się za bardzo wyspać, najeść, a
nawet, i tu nie ma się czym chwalić, zmienić ubrań. A była to zima. Czas mrozów
i śniegów. Czas awarii na drogach, wielogodzinnych korków i opóźnień.
Umówiłyśmy się z Nadiną, najlepszym doradcą z zakresu pisania wniosków do EFS
jakiego znam, że sprawdzi nam ostateczną wersję wieczorem przed terminem składania
wniosków. W drodze do Nadiny utknęłyśmy chyba na zawsze pomiędzy ul.
Kilińskiego a Śmigłego-Rydza. Wniosek, rzecz jasna, jeszcze nie był wtedy gotowy. Siedziałam
z laptopem na kolanach i wygładzałam część merytoryczną. Dominika Ż. natomiast siedziała
za kółkiem i mamrotała pod nosem słowa, których nie będę przytaczać. Potem było
już tylko gorzej. Ponieważ dotarłyśmy jak można się domyślać dość późno, zostałyśmy
u Nadiny na noc. Około godz. 4 nad ranem zawiesił się generator wniosków i
wcięło nam cały budżet. Całe 4 godziny pracy zniknęło jak kamfora. I w zasadzie
powinnyśmy wtedy potraktować to jako znak od „siły wyższej”, podziękować sobie
za współpracę i pójść spać. W każdym bądź razie, normalny człowiek na naszym
miejscu tak właśnie by zrobił… My tak nie zrobiłyśmy. Postanowiłyśmy przespać
się 2 godziny w celu pozornej regeneracji organizmu i rano zacząć wszystko od
nowa.
Kurcze, jakie my byłyśmy wtedy
zdeterminowane. Jechałyśmy z tym wnioskiem na ostatnią chwilę przez zaśnieżone,
prawie nieprzejezdne miasto. Ja podpisywałam jeszcze płyty CD markerem i
przystawiałam pieczątki. Dominika Ż. (mam nadzieję, że nikt z drogówki tego nie
przeczyta), jedną rękę trzymała na kierownicy a drugą wykręcała numer do Meli
(Prezesa), żeby wyciągnąć ją z konferencji dla złożenia swego cennego podpisu pod wnioskiem. Wreszcie
wszystko było gotowe, wnioski podpisane, załączniki potwierdzone za zgodność,
koperty opisane i zaklejone. Zostało 25 min. do zamknięcia naboru, ale
spokojnie, to przecież nie jest daleko… No, nie jest. Ale jak samochód utknie w
zaspie na parkingu, to nawet 2 km robią różnicę. Nie mogłyśmy ruszyć nawet na
centymetr. Usuwanie śniegu spod kół nie miało sensu, było go za dużo. A wokół
nikogo, nie licząc starszej pani z laską i matki z dwójką dzieci, ale mimo
determinacji zdrowy rozsądek nie pozwolił nam rozważyć ich kandydatury jako potencjalnych
wypychaczy. Patrzyłyśmy na siebie niedowierzając, że właśnie tak ma się to
wszystko skończyć. I słowo daję, jeszcze chwila i zaczęłabym płakać, kiedy
nagle pojawili się oni. Zza rogu wyszła grupa robotników. Było ich ośmiu, w
roboczych ubraniach, z narzędziami, każdy wielki jak dąb. Nie wiem, czy
kojarzycie taką scenę z filmu „Armagedon”, kiedy Bruse Willis i reszta jego
niezrównoważonych kolegów wyruszają w kosmos ocalić ziemię i wysadzić pędzący w
jej kierunku meteor? Idą w tej scenie całą grupą w pomarańczowych uniformach,
poważni, skupieni, gotowi na wszystko, poruszają się w zwolnionym tempie,
widać, że nic ich nie powstrzyma. Tak mniej więcej wyglądali nasi robotnicy
wyłaniając się zza rogu. I jak typowi bohaterowie, choć nieco znudzeni
ratowaniem świata, podjęli się kolejnego wyzwania. Spokojnie do tej akcji
wystarczyło by dwóch, bo Ford Fiesta to żadna tam znowu ciężarówka, ale do
pomocy rzucili się wszyscy. I zostałabym w tym uwielbieniu dla nich do końca
życia pewnie, gdyby nie komentarz naszych wybawców na samym końcu, w odpowiedzi na
szczere i radosne podziękowania. Panowie wyszczerzyli się w uśmiechach a jeden
z nich, najbardziej zadowolony z siebie, powiedział z dwuznacznym błyskiem w
oku: „Nie ma za co, takie ładne panie, to my zawsze możemy popchnąć”… No cóż,
prawdziwi bohaterowie nie istnieją. Ale i tak dzięki chłopaki!
W rezultacie dotarłyśmy do WUP-u
za 2 min. do zamknięcia naboru. Po raz pierwszy wyskakiwałam z samochodu, który
się nie zatrzymał. A Dominika Ż. po raz pierwszy jechała z otwartymi drzwiami. Ale
udało się i nikt nie ucierpiał… No, chyba, że moralnie, bo śpiesząc się na
ostatnią chwilę biegłam z wnioskiem nie w tą stronę. Ale jakiś poczciwy pan
zlitował się i zawrócił mnie w porę. Do dziś nie wiem jakim cudem to się udało.
Ale udało się i jesteśmy w punkcie w jakim jesteśmy, i musimy sobie poradzić.
Maciek
przyjechał około 20-ej, pół godziny później zjawił się Krystian. Sebastian
pomimo kontuzji oka starał się pomagać, choć ostatecznie skończył z torebką
parzonej herbaty na powiece. Ale łańcuch, oczywiście, zgodnie z planem, zawisnął :)
L.