poniedziałek, 2 lipca 2012

Między słowami


Kiedy jestem w galerii ja i tylko ja, słyszę ciszę… przerywaną od czasu do czasu brzmieniem klasycznych hard rockowych kawałków dobiegających z klubów muzycznych znajdujących się na niższych piętrach. Instalacja dźwiękowa Alicji Rynkiewicz wymaga odpowiedniego nastroju. Okna są więc zasłonięte i w pomieszczeniu panuje przyjemny półmrok sprzyjający refleksji. Jak wiadomo, to dość długi i skomplikowany proces, nie do końca zrozumiały, bo częściowo przebiegający na poziomie nieświadomym. Zwłaszcza u osób, które, tak jak ja, niekoniecznie potrafią wszystko nazwać słowami. Czasem przepracowywanie jednego tematu zajmuje lata świetlne i tak naprawdę nigdy całkowicie się nie kończy. Lata świetlne to piekielnie długo.

Do tej pory myślałam, i w sumie mniej lub bardziej zasada ta sprawdzała mi się w praktyce, że jeśli człowiek postępuje szczerze i uczciwie w stosunku do innych, to oni również odpowiedzą tym samym. Wiem, trąciło banałem, ale jednak ten banał skądś się wziął. W końcu reguła wzajemności została nam wszczepiona jako osobnikom rodzaju ludzkiego tak jakby odgórnie. Okazało się, niestety, że w przypadku przedstawicieli grupy społecznej, którą oględnie nazwać można „marzyciele, naiwniacy oraz inne świry”, reguła ta nie ma zastosowania. Albo może inaczej, występuje rzadko i zazwyczaj w zaskakującej konfiguracji. Chciałam w ten sposób, być może trochę zagmatwany, zauważyć jedynie, że w stosunkach międzyludzkich nic nie jest oczywiste a związek liniowy to raczej w matematyce.

Samotność jako stan duszy i ciała ma swój kres. Ten kres nastąpił także i teraz w trakcie moich pseudo ideologicznych rozważań (i całe szczęście, bo chyba zaczęłam podążać w stronę przeciwną do światła). Przybył jeden z naszych uczestników ze znudzeniem na twarzy. Postanowiłam przezornie nie poruszać  żadnego tematu na wypadek gdyby temat ten miał okazać się drażliwy. A poza tym, chyba nie miałam  ochoty po raz kolejny słuchać o tym, jak to „wszystko” w tej galerii jest bez sensu i „nic” się nie dzieje. Postanowiłam zając się technicznym konkretem. Nadszedł czas, żeby pozmywać naczynia i umyć podłogi, bo zdecydowanie tego chcą. Uczestnik jęknął: „Dlaczego zawsze jak ja jestem na dyżurze to jest tyle sprzątania? Nie chce mi się”. Odpowiedziałam spokojnie i całkowicie bez żadnych złośliwych podtekstów: „Ok. To ja posprzątam”. Posprzątam, bo wyjątkowo dzisiaj potrzebuję natychmiastowych efektów swoich działań i dobrze mi to zrobi. Młody człowiek (zwany na potrzeby tej historii uczestnikiem) dla odmiany westchnął: „Pani to od razu się obraża. Zaraz to zrobię…”. Żadne „zaraz” nie wchodziło tego dnia w rachubę, nie zamierzałam czekać aż „zaraz” nadejdzie, bo „zaraz” ma to do siebie, że nie wiadomo dokładnie kiedy nadejdzie. Poza tym, jakie „obraża”? Nie skomentowawszy zarzutów uczestnika, wzięłam się do roboty. Obserwował mnie przez chwilę, po czym podszedł i wyciągnął rękę: „Pani da tą miotłę”. Wcale nie miałam ochoty oddawać mu miotły, bo naprawdę chciałam posprzątać (ci, którzy choć odrobinę mnie znają, pewnie marszczą w tej chwili czoło próbując odgadnąć czy użyty przeze mnie zwrot „chciałam posprzątać” to jakiś szyfr) i słowo honoru, nie próbowałam ani przez chwilę wzbudzić w nim poczucia winy czy obowiązku. Miotłę jednakże oddałam.  Ta sytuacja trochę przywiodła mi na myśl scenki rodzajowe z tramwajów miejskich, kiedy przypadkowy młody człowiek chcąc zachować się przyzwoicie i uprzejmie ustępuje miejsca przypadkowej osobie starszej. Osoba starsza natomiast przewrotnie postanawia z tego miejsca nie korzystać. Młody człowiek stoi wówczas w osłupieniu i trochę nie wie jak to rozumieć i co w tej sytuacji zrobić. Skoro wstał, no to bez sensu z powrotem siadać, a może jednak pan lub pani się namyśli, a właściwie to po co ja się w ogóle wyrywam? Takie miejsce zazwyczaj stoi puste do kolejnego przystanku, na którym wsiada osoba nieświadoma całego zajścia i mile zaskoczona postanawia na czas podróży spocząć, spoglądając jedynie uprzednio czy przypadkiem w wyniku skorzystania coś nie przyklei jej się do siedzenia (samotnie stojące puste miejsce w zatłoczonym tramwaju zawsze wzbudza podejrzenia). Zatem wracając do miotły, oddałam ją, bo pomyślałam sobie, że skoro młody człowiek wyciąga rękę, aby zrobić coś, na co totalnie nie ma ochoty, ale czuje, że powinien i tak trzeba, no to ja ze swoim chceniem mogę poczekać. 

Potem mnie olśniło. To nie znudzenie malowało się na twarzy naszego uczestnika, kiedy wszedł do galerii. To był raczej pewien rodzaj maski-pozy. Sama przybierałam podobną jeszcze 13 lat temu. W moim przypadku była to zdystansowana obojętność, żeby przypadkiem nikt nie zauważył, że na czymś mi zależy. W przypadku naszego uczestnika – nie wiem do końca, co miała ukryć. Podczas tego dyżuru współpracowaliśmy niewiele się odzywając i wcale nie miałam wrażenia, że któreś z nas jakoś szczególnie w tej sytuacji cierpi. 

A wniosek powstały w trakcie nie do końca samotnych dyżurów oraz pod wpływem kilku całkiem nie najgorszych obrazów filmowych jest następujący: lato jest po to, żeby odetchnąć, praca, żeby żyć i się rozwijać, a porażki, żeby nie zapominać, że nie jesteśmy wszechmogący a panować nad sytuacją w stu procentach po prostu się nie da. I jeszcze jedno, nie można obrazić się na kogoś za to, że nie chce od nas czegoś wziąć, choćby było to najcenniejszym skarbem na świecie.

L.

1 komentarz: