Kiedy jestem w galerii ja i tylko
ja, słyszę ciszę… przerywaną od czasu do czasu brzmieniem klasycznych hard rockowych
kawałków dobiegających z klubów muzycznych znajdujących się na niższych
piętrach. Instalacja dźwiękowa Alicji Rynkiewicz wymaga odpowiedniego nastroju.
Okna są więc zasłonięte i w pomieszczeniu panuje przyjemny półmrok
sprzyjający refleksji. Jak wiadomo, to dość długi i skomplikowany proces,
nie do końca zrozumiały, bo częściowo przebiegający na poziomie nieświadomym.
Zwłaszcza u osób, które, tak jak ja, niekoniecznie potrafią wszystko nazwać
słowami. Czasem przepracowywanie jednego tematu zajmuje lata świetlne i tak
naprawdę nigdy całkowicie się nie kończy. Lata świetlne to piekielnie
długo.
Do tej pory myślałam, i w sumie mniej
lub bardziej zasada ta sprawdzała mi się w praktyce, że jeśli człowiek postępuje
szczerze i uczciwie w stosunku do innych, to oni również odpowiedzą tym samym. Wiem,
trąciło banałem, ale jednak ten banał skądś się wziął. W końcu reguła
wzajemności została nam wszczepiona jako osobnikom rodzaju ludzkiego tak jakby
odgórnie. Okazało się, niestety, że w przypadku przedstawicieli grupy
społecznej, którą oględnie nazwać można „marzyciele, naiwniacy oraz inne świry”,
reguła ta nie ma zastosowania. Albo może inaczej, występuje rzadko i zazwyczaj
w zaskakującej konfiguracji. Chciałam w ten sposób, być może trochę
zagmatwany, zauważyć jedynie, że w stosunkach międzyludzkich nic nie jest
oczywiste a związek liniowy to raczej w matematyce.
Samotność jako stan duszy i ciała
ma swój kres. Ten kres nastąpił także i teraz w trakcie moich pseudo
ideologicznych rozważań (i całe szczęście, bo chyba zaczęłam podążać w stronę
przeciwną do światła). Przybył jeden z naszych uczestników ze znudzeniem
na twarzy. Postanowiłam przezornie nie poruszać
żadnego tematu na wypadek gdyby temat ten miał okazać się drażliwy. A
poza tym, chyba nie miałam ochoty po raz
kolejny słuchać o tym, jak to „wszystko” w tej galerii jest bez sensu i „nic” się nie dzieje.
Postanowiłam zając się technicznym konkretem. Nadszedł czas, żeby pozmywać
naczynia i umyć podłogi, bo zdecydowanie tego chcą. Uczestnik jęknął:
„Dlaczego zawsze jak ja jestem na dyżurze to jest tyle sprzątania? Nie chce mi
się”. Odpowiedziałam spokojnie i całkowicie bez żadnych złośliwych podtekstów:
„Ok. To ja posprzątam”. Posprzątam, bo wyjątkowo dzisiaj potrzebuję natychmiastowych
efektów swoich działań i dobrze mi to zrobi. Młody człowiek (zwany na potrzeby tej
historii uczestnikiem) dla odmiany westchnął: „Pani to od razu się obraża.
Zaraz to zrobię…”. Żadne „zaraz” nie wchodziło tego dnia w rachubę, nie
zamierzałam czekać aż „zaraz” nadejdzie, bo „zaraz” ma to do siebie, że nie
wiadomo dokładnie kiedy nadejdzie. Poza tym, jakie „obraża”? Nie skomentowawszy
zarzutów uczestnika, wzięłam się do roboty. Obserwował mnie przez chwilę, po
czym podszedł i wyciągnął rękę: „Pani da tą miotłę”. Wcale nie miałam ochoty
oddawać mu miotły, bo naprawdę chciałam posprzątać (ci, którzy choć
odrobinę mnie znają, pewnie marszczą w tej chwili czoło próbując odgadnąć czy
użyty przeze mnie zwrot „chciałam posprzątać” to jakiś szyfr) i słowo
honoru, nie próbowałam ani przez chwilę wzbudzić w nim poczucia winy czy
obowiązku. Miotłę jednakże oddałam. Ta
sytuacja trochę przywiodła mi na myśl scenki rodzajowe z tramwajów miejskich,
kiedy przypadkowy młody człowiek chcąc zachować się przyzwoicie i uprzejmie
ustępuje miejsca przypadkowej osobie starszej. Osoba starsza natomiast
przewrotnie postanawia z tego miejsca nie korzystać. Młody człowiek stoi wówczas
w osłupieniu i trochę nie wie jak to rozumieć i co w tej sytuacji zrobić. Skoro
wstał, no to bez sensu z powrotem siadać, a może jednak pan lub pani się
namyśli, a właściwie to po co ja się w ogóle wyrywam? Takie miejsce zazwyczaj
stoi puste do kolejnego przystanku, na którym wsiada osoba nieświadoma całego
zajścia i mile zaskoczona postanawia na czas podróży spocząć, spoglądając
jedynie uprzednio czy przypadkiem w wyniku skorzystania coś nie przyklei jej
się do siedzenia (samotnie stojące puste miejsce w zatłoczonym tramwaju zawsze
wzbudza podejrzenia). Zatem wracając do miotły, oddałam ją, bo pomyślałam sobie,
że skoro młody człowiek wyciąga rękę, aby zrobić coś, na co totalnie nie ma
ochoty, ale czuje, że powinien i tak trzeba, no to ja ze swoim chceniem
mogę poczekać.
Potem mnie olśniło. To nie
znudzenie malowało się na twarzy naszego uczestnika, kiedy wszedł do galerii. To
był raczej pewien rodzaj maski-pozy. Sama przybierałam podobną jeszcze 13 lat
temu. W moim przypadku była to zdystansowana obojętność, żeby przypadkiem nikt
nie zauważył, że na czymś mi zależy. W przypadku naszego uczestnika – nie wiem
do końca, co miała ukryć. Podczas tego dyżuru współpracowaliśmy niewiele się
odzywając i wcale nie miałam wrażenia, że któreś z nas jakoś szczególnie w tej
sytuacji cierpi.
A wniosek powstały w trakcie nie
do końca samotnych dyżurów oraz pod wpływem kilku całkiem nie najgorszych
obrazów filmowych jest następujący: lato jest po to, żeby odetchnąć, praca,
żeby żyć i się rozwijać, a porażki, żeby nie zapominać, że nie jesteśmy
wszechmogący a panować nad sytuacją w stu procentach po prostu się nie da. I
jeszcze jedno, nie można obrazić się na kogoś za to, że nie chce od nas czegoś
wziąć, choćby było to najcenniejszym skarbem na świecie.
L.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń